Jako, że planu dnia jako takiego nie było, a słońce dawało o sobie znać, to wybraliśmy się na oddaloną o 20 parę kilometrów plażę. Co prawda pogoda nas nie rozpieszczała do tego stopnia, żeby rzucić się w fale (wikingowy dziadek sprawdził temperaturę wody i podsumował ją jako „wolę jednak plaże w ciepłych krajach ;) ), ale poleżeć na piasku było można (przydał się „namiocik” ochraniający przed wiatrem ;) ), swoją drogę teraz widzę, że słoneczko nas troszku łapnęło.
Trzeba stwierdzić jedno, szum morza ma w sobie to coś, nic tylko leżeć i relaksować się, no i oczywiście nie spuszczać Wikinga z oka. A Wiking jak to Wiking, tu trochę pogrzebał w piachu, tam wbiegiwał na wydmy, by móc się przewracać z wydm zbiegając. Trochę też pomarudził (no niestety ale zdarzają mu się napady histerii, gdzie nie pozostaje nic jak ignorować, bo choćby człowiek stanął na głowie, to dziecka nie uszczęśliwi, tak więc walka trwa). Na szczęście Wiking nie był jakoś zainteresowany samym morzem, ciekawa jestem, czy miał świadomość, że to głośne i niebieskie to woda ;).