Już sporo czasu temu (czyżby to mogło być jeszcze przed narodzinami Wikinga?) kupiłam farby do malowania palcami. Pamiętam z czasów studiów, jaką mieliśmy zabawę, my stare konie, babrając się w farbie i malując ile wlezie (swoją drogą muszę zdobyć przepis na tamtejsze farby, które sami robiliśmy). Tak więc pomyślałam, że skoro dorosłym sprawia to frajdą, no to sprawi i Wikingowi. No i oczywiście frajdę mu sprawiło, ale już gorzej było z myciem wszystkiego wokół, włączając całą naszą trójkę (Tasja przed atakiem farby się jakoś uchowała ;) ).
Wiking tak na prawdę najbardziej zadowolony był z zagrabiania farby, ba, próbował zgarnąć cały kubeczek na raz. A na koniec stwierdził, że farbę należy również skosztować, skoro jest taka fajna w dotyku, no to przecież ze smakiem nie może być inaczej ;).
Oj było trochę śmiechu i płaczu przy czyszczeniu (dobra rada, chusteczki nawilżane są świetne przy wycieraniu farby ze stołu, ale już z dywanem sobie nie poradzą ;) ). Wiem też, że następnym razem muszę mieć ooooogromny arkusz papieru, wszystko wokół pookładane i Wikinga jak go Pan Bóg stworzył, żeby raz dwa bez ofiar wrzucić go pod prysznic ;). Mówią, że brudne dziecko to szczęśliwe dziecko, ale…moje najszczęśliwiej nie wyglądało ;).
no nieżle się wymalował!!!!!1