Mama się leni, no a jak, w końcu mam tygodniowe ferie zimowe :). No dobra, tego lenienia się aż tak dużo nie ma, bo Wiking potrafi być absorbujący, z resztą i malamut w tej chwili daje nam cały czas coś do roboty.
A no bo chyba nie każdy wie, ale nasza Tasja jest malamucią wersją wooly, czyli „wełniakiem”. A co za tym idzie, no nic poza tym, że dwa razy do roku jej otoczenie zmienia się w „białą krainę”. Tasji sierść składa się z dwóch warstw, jednej długiej i sztywnej i miękkiego podszerstka. I ten miękki puch dwa razy w roku decyduje się opuścić Tasjowe ciało. Pewnie nie wydaje się to tak dramatyczne, ale wyczesujemy i wciągamy do odkurzacza w tym czasie kilka reklamówek miękkiego puchu, który mógłby posłużyć do wypchania sporego rozmiaru kołdry. Swoją drogą na Alasce można zaopatrzyć się w malamuci sweterek z takiej o to wełenki. Niestety jest to dość uciążliwe, ale jakoś damy radę, a co.
Tak więc rozkład pracy mamy podzielony między Wikinga, Tasję i dom. Wiking coś nas ostatnio straszy lekką temperaturą, niewiadomo skąd, czyżby ostatnie zęby miały ochotę się pojawić? Co prawda w dzień szaleje jak szalał i nie ma to na niego żadnego wpływu, no ale w nocy jakiś potwór w Wikingu się budzi (niestety w momencie, gdy inni mają ochotę spać) i płacze biedny, kopie i ogólnie popada w szał, po czym nagle zasypia. Czasem na parę minut, czasem na całą noc i nie wiem zupełnie o co chodzi. Mam nadzieję, że ta noc będzie już spokojna, bo jutro mamy nasz mały, wielki dzień…już trzeci rok od dnia podpisania cyrografu odnośnie wzajemnej własności i wyłączności, aż trudno uwierzyć :).
Coś ten gzik rózowawy chyba przełamany rzodkiewką?
rzodkiewka i szczypiorek musi być…w duńskiej wersji ;)